Jak to na wojence ładnie, czyli słów kilka o początkach fotografii wojennej.
W swojej książce "Z historii fotografii wojennej" Henryk Latoś użył jako motta słów Edwarda Steichena: "Gdybyśmy byli w stanie sfotografować wojnę taką, jaka ona jest w rzeczywistości odstraszyłoby to wszystkich od prowadzenia wojen w przyszłości". Naiwny idealizm to czy idealna naiwność? Przecież, gdyby się nawet udało (a fotografia nie ujmie oddziaływania na inne zmysły prócz wzroku - wszak niemniej aktywny jest słuch i węch, nie mówiąc już o nieprzekazywalnych odczuciach osobistych uczestnika jak ból, strach, nienawiść), to kto za takie zdjęcia fotografowi zapłaci, kto opublikuje, a zwłaszcza - kto będzie chciał oglądać. Przecież, przy najbardziej drastycznych zdjęciach wystaw "World Press Photo" nie słyszy się rozmów o cierpieniu, ale komentarze na temat światła, barwy i kompozycji. Dlatego pisząc o fotografii wojennej wolę zacytować Kipplinga: "Atoli było rzeczą ze wszech miar nieodzowną, żeby tam w Anglii poczciwi ludkowie mogli przy śniadaniu zabawiać się, niepokoić lub zaciekawiać wieścią, czy Gordon żyje, czy zginął, albo czy połowa wojsk angielskich została rozbita w puch na pustynnych piaskach" ("Światło, które zgasło"). Książka ta poświęcona jest wprawdzie nie fotoreporterowi, ale rysownikowi wojennemu, ale jest to tylko niewielki detal techniczny. Sprawozdania z pól bitewnych były "od zawsze" bardzo pożądane przez tych, którzy pozostawali w domu. "Muzo, męża opiewaj...". Nasi musieli być dzielni, wrogowie okrutni, nasi dumni i zwycięscy, tamci pokonani i upokorzeni. Sama opowieść nie wystarczała, potrzebne były ilustracje. Dostępne wszystkim. Najpierw kute w kamieniu i malowane na ścianach pałaców i świątyń, a po wynalezieniu druku i gazet codziennych można już było, nawet z domu się nie ruszając, napawać glorią zwycięstw i cierpieć porażki. Rzesza nieprzeliczona korespondentów wojennych była zawsze na miejscu - jedni pisali, drudzy rysowali, wszystko dla nas. Ginęli też dla nas. Wynalazek fotografii wcale nie uprościł ich życia, wręcz przeciwnie - zamiast szkicownika i ołówka trzeba było dźwigać kilkanaście
kilogramów sprzętu i materiałów, a w dodatku walczący nie chcieli nieruchomieć na te kilka sekund potrzebnych do zrobienia zdjęcia. Pierwsze, na szeroką skalę, działania fotoreporterów wojennych, obecnych na froncie, zaistniały podczas wojny krymskiej 1853 - 1856. Fotografowali tam zmagania bitewne nie byle jacy fotografowie, bo Karol Szathmary Papp i Roger Fenton. Powstała też już wtedy nowa specjalność fotografa wojskowego. Dowódcą jednostki fotograficznej został, jak to w wojsku, wyznaczony rozkazem, a nie mający dotychczas styczności z fotografią, kapitan John Hackett, jego pomocnikami dwaj kaprale - saperzy. Żeby jednak można było mieć także zdjęcia, a nie tylko jednostkę, zawarto sześciomiesięczną umowę z cywilnym fotografem Richardem Nicklinem. Wśród pierwszych wojennych fotografów nie mogło zabraknąć Polaków. Za początek niektórzy uważają słynne zdjęcia pięciu poległych podczas manifestacji 27 lutego 1861 wykonane w zakładzie Beyera w Warszawie. Było to jednak zdjęcie bardziej polityczne niż wojenne, a w dodatku powstałe w atelier. Można wszakże przypuszczać, że wcześniej też robiono zdjęcia związane choćby z powstaniem krakowskim 1846 roku, brak na to dotychczas dowodów. Z powstania styczniowego znane są zdjęcia wykonywane m.in. przez Walerego Rzewuskiego (też niestety w zakładzie) i ciągle prowadzone są spory, czy Rzewuski był i fotografował w obozie Langiewicza - byłby to pierwszy prawdziwy polski reportaż wojenny. Pewne natomiast jest, że dwaj Polacy Karol Józef Migurski z Odessy i, krótko, Józef Kordysz z Kijowa - obaj fotografowie zawodowi - robili zdjęcia podczas wojny bałkańskiej od 1877 roku. Migurski dorobił się nawet (i natychmiast utracił aż do kompletnego bankructwa ) sporej fortuny na tych zdjęciach. Oczywiście nie byli tam sami. Mieli swoich pomocników, retuszerów, kopistów. Przy okazji fotografii wojennej zbierali też materiały do później wydawanych albumów robiąc "widoki i typy". I Wojna Światowa, zwana wtedy Wielką Wojną, gdyż jeszcze następnej nie przewidywano, zbiegła się w czasie z rozkwitem fotografii, a zarówno technika jak i przystępność sprzętu i materiałów pozwoliły nie tylko fotografom zawodowym, ale i amatorom na dokumentowanie działań wszystkich armii. "Szybkostrzelne" i o niewielkich wymiarach aparaty i konfekcjonowany materiał negatywowy pozwalały na robienie zdjęć także podczas walk. Prasa ilustrowana, prawie całkowicie opanowana już przez fotografię, potrzebowała każdej ilości zdjęć reporterskich, propaganda wojskowa - podnoszących ducha, sztaby - rozpoznawczych (duża rola zwłaszcza zdjęć lotniczych), a żony i narzeczone pamiątkowych. Zarówno oficjalne, jak i pamiątkowe zdjęcia nie mogły oddawać prawdy o wojnie. Żołnierz musiał być zadowolony z życia i mieć wyglancowane buty, sprzęt wojskowy też musiał błyszczeć czystością i nowoczesnością, jeńcy byli brudni i zarośnięci, a "nasi" ranni uśmiechnięci i dokładnie opatrzeni. Trzeba jeszcze dodać osobną grupę, a są to zdjęcia humorystyczne, wprost tryskające dowcipem koszarowym w celu zwiększenia dobrego nastroju wojaków. Tyle w tym było prawdy o wojnie co na festiwalu w Kołobrzegu. Byli jednak nieliczni fotografowie tak zawodowi, jak i ( a zwłaszcza? ) amatorzy, którzy oprócz zdjęć słusznych robili też prawdziwe. Ale tych zdjęć, w porównaniu z oficjalnymi, zachowało się niewiele. W większości są to autorzy anonimowi, żołnierze wrogich sobie armii, którym udało się zachować aparat i używać go. Nieliczni przeżyli, nieliczni dalej zajmowali się fotografią, a tylko jednostki z tych zdjęć wykonanych na froncie zbudowały sobie sławę. Przykładem takim może być André Kertész, Węgier, wcielony do wojska w wieku 20 lat wraz ze swym aparatem marki Ica. Fotografował wszędzie - podczas walk, marszu i odpoczynku, a zwłaszcza w szpitalach polowych, lazaretach, w czym nie ma nic dziwnego, gdyż ,sam ranny, poznał dokładnie wojskową służbę zdrowia. Miał dużo szczęścia, nie tylko dlatego, że przeżył wojnę, ale przede wszystkim, że miał mądrego dowódcę, który na fotografię nie tylko zezwalał, ale nawet nosił się z zamiarem wydania po wojnie albumu z tymi zdjęciami. Niestety, większość zdjęć wojennych Kertésza uległa zniszczeniu lub zaginęła. Z Polaków trudno jest wyróżnić kogoś specjalnie. Byli, walczyli i fotografowali we wszystkich armiach, po każdej stronie frontu. Ich zdjęcia ukazywały się w prasie, najczęściej nie były podpisane, jak większość ówczesnych fotografii prasowych. W domowych archiwach można jeszcze teraz odkryć nieznane zdjęcia amatorskie z I Wojny. O jednym z takich amatorów - doktorze Niedzielskim z Sanoka - postaram się napisać później. Korzystałem, a i innym to polecam, między innymi z "Z historii fotografii wojennej" Henryka Latosia i "Fotografowie nietypowi" Grażyny Pluteckiej i Juliusza Garzteckiego.